www.superstarsi.pl

Rozmowa z Nike Faridą, autorką książki "Panna Młoda"

Libya Felix

Z Nike Faridą, Polką przez wiele lat mieszkającą w Libii, autorką bestsellerowej powieści "Panna Młoda" o Libii, wspomnieniach, arabskich kobietach i egzotyce Bliskiego Wschodu rozmawia Małgorzata Solecka.

Autorka powieści "Panna Młoda" w ogrodzie Lady Rotschild Autorka powieści "Panna Młoda" w ogrodzie Lady Rotschild
  • Droga i pustynia. Wolność
  • Rodzice Autorki
  • Nike Farida

Wspomnień nie da się zredukować do jednego słowa, ale gdyby pani musiała wybrać jedno słowo, by scharakteryzować Libię taką, jaką pani pamięta, byłoby to…?

Libya … Felix. Szczęśliwa. Tak nazwał ją jeden z  cezarów Imperium Rzymskiego.

 

Dlaczego?

Powodów jest wiele. Ostatnio modne jest na Facebooku wyliczanie do dziesięciu, ale dziesięć to za mało. Niech będzie piętnaście.

Po pierwsze, gorące Morze Śródziemne, eskplorowanie zatopionych statków i amfor, rejsy na wyspy.

Po drugie, Sahara na wyciągnięcie ręki i rajdy landroverami, w dzień i w nocy.

Po trzecie, gwiazdy na niebie i ukryci w nich antyczni bohaterów, którzy według mitologii żyli w Libii. Zwłaszcza oglądane na pikniku na plaży lub na Saharze gwiazdy naprawdę zapadają w pamięć.

Po czwarte, zabawy w postacie ze starożytności całkowicie zachowanych starożytnych miastach jak Cyrena (skąd Szymon od krzyża), Leptis Magna, Sabratha, Ptolemais (znakomita stacja archeologów polskich). Bawiliśmy się w westalki i herosów.

Po piąte, oazy na Saharze – Ghadames, Ghat, Murzuq, Sebha, które od wieków przyciągały podróżników od czasów Schliemanna, Aleksandra Macedońskiego, wyprawy do Timbuktu. Oraz jeziora słone na Saharze. Na początku myślałam, ze to fatamorgana, ale były prawdziwe. Kiedyś jednak skoczyłam do takiego jeziora i wylądowałam w piachu. Bo tym razem to była fatamorgana.

Po szóste, souki pełne kilometrów wystaw ze złotem, souki pachnące kolendrą, miętą i kurkumą.

Po siódme, sklepiki na soukach z shorbą, chobzą, falafelem, shish kebabem. Po kilku latach już do wszystkiego możemy dodawać harissę, nie czując tej ostrości.

Po ósme, uprzejmość i gościnność Arabów.

Po dziewiąte, parzenie herbaty i kawy po arabsku. Rytuał

Po dziesiąte, wesela arabskie.

Po jedenaste, wieczorne uczty podczas Ramadanu.

Po dwunaste, Róża Pustyni.

Po trzynaste, Anglosaski system pracy lekarza. Po dyżurze dzień przerwy, by naładować akumulatory, odpocząć, pożyć.

Po czternaste, kipiący międzynarodowy koktajl towarzyski, idealny do dorastania.

I ostatnie, piętnaste – dorastając w Libii miałam dostęp do światowej prasy, kina. Byłam na bieżąco z premierami filmowymi. To też moja Libia. Libya Felix.

 

Libia w latach osiemdziesiątych jawiła się Polakom jako prawdziwa „ziemia obiecana” – praca za prawdziwe pieniądze, możliwość wyrwania się z szarej rzeczywistości. Pani poznała Libię poza osiedlami dla pracowników kontraktowych. Jaki to był wtedy kraj?

Nieustające wakacje. Rzucaliśmy kamyczkiem na mapę, co wypadło, tam wiuuuu. Morze, wyspy, fermy, Sahara, granica z Czadem, granica z Egiptem, Tobruk, fiordy w Bardii. Zawsze mieliśmy spakowane w garbusie pontony, maski, płetwy, namioty, śpiwory, materace. Nie wiadomo było, gdzie złożymy głowę do snu – na pustyni czy na wyspie oddalonej sto metrów od brzegu? Czy w ognisku upieczemy szaszłyki, czy ryby w soli i ogniu? Tata zawsze miał swoją kolorową Toshibę, magnetofon i sto kaset z jego i naszą ukochaną muzą: Tom Jones, na zmianę z The Beatels i najlepszymi wykonaniami von Karajana utworów Bacha, Wagnera. Kiedyś wjeżdżamy w nocy ciemnej do oazy oświetlonej pochodniami z Walkiriami na cały regulator…

W Libii, mimo coraz bardziej odczuwalnego reżimu Kadafiego, czuliśmy się po prostu wolni. Mieliśmy za sobą kilometry przejechanych plaż, saharyjskich autostrad, przepłyniętych mórz.

Osobna historia to shopping. Sklepy Diora, Chanel, Vuitton, Gucciego, Rolexa, salony Porsche, czy Ferrari. Tony złota, ciuchy, okulary, kapelusze, kosmetyki, prasa. Wakacje w Grecji, Włoszech. Weekendy w Rzymie, Paryżu czy Atenach. I wszystko dla nas „affordable”. Ludzie radośni, uprzejmi, gościnni. Tak było do publikacji Zielonej Książki, potem się zmieniało, a reżim zacieśniał żelazną obręcz.

Kiedyś lecieliśmy całą bandą studencką od rodziców z wakacji do Polski. Mieliśmy się zatrzymać w Rzymie przy Schodach Hiszpańskich. Pozwiedzać „kto co chce” (byliśmy wcześniej wiele razy w Rzymie, wiec Mama „dała dyspensę” od stałej ścieżki rzymskiej, wiedziała, że i tak pobiegnę do Caravaggia, do ogrodów Villa Borghese i do Watykanu pogapić się na św. Teresę czy freski Sistiny). Każde „dziecko” otrzymało dolary na zakupy. Mieliśmy mieć lot bezpośredni, ale okazało się, że skierowano nas przez Trypolis.

Na lotnisku w stolicy czekaliśmy i czekaliśmy, ciągle nasz samolot do Rzymu był na tablicy oznaczony jako „delayed”. To było dziwne, bo inne odlatywały do stolicy Włoch co godzinę, a nasz nie. Zaniepokoiliśmy się i pamiętam, że po raz pierwszy chciałam zadzwonić do rodziców, co robić.

W pewnej chwili do punktu informacyjnego podszedł zdenerwowany mężczyzna, że on ma dosyć, że prosi o telefon, chce zadzwonić do prezydenta Reagana, bo jest ambasadorem w Libii. Natychmiast dostał aparat, zadzwonił.

Ja też poprosiłam o dostęp do telefonu, bo musze zadzwonić do ojca, ale powiedziano mi „Inshalla”, czy dostanę. Weszli żołnierze z karabinami. Dzieci rozpłakały się, kobiety zaczęły złorzeczyć, faceci odgrażać. Kazano przenieść się do przeszklonej sali obok. Szliśmy na ugiętych nogach, pewni, że nas rozstrzelają. Panie płakały, dzieci też. Ja się trzęsłam, ale mój brat mi powtarzał, wszystko będzie OK, nic się nie martw, przyjedzie zaraz Tata i będzie OK.

W tym pomieszczeniu, gdzie nas wprowadzono było chłodno. Nagle wniesiono stoły ze wspaniałym jedzeniem i napitkami. Usiedliśmy na poduchach na podłodze, byliśmy głodni i spragnieni.

Ciągle odmawiali nam kontaktu z rodzinami.

W pewnym momencie rozległa się salwa i do sali obok weszli dwaj mężczyźni w długich białych szatach. To był Kadafi i Amin. Idi Amin, prezydent Ugandy, dyktator.

Dwóch największych tyranów ówczesnego świata siedziało przed nami, jakby byli na herbatce u króla. Opuszczono szybę, abyśmy wszyscy (zwłaszcza zaś ambasador USA) mogli ich słyszeć. Przez 12 godzin jedli, żartowali, robili sobie zdjęcia, rozmawiali głośno. O tym głównie, co zrobią Ameryce. Ambasadorowi postawiono obok jego stolika telefon. Dzwonił non stop.

Lata spędzone w Libii to były nieustające wakacje, ale pod wulkanem.
 

Pani wyjechała z Libii już wiele lat temu. Jak – z perspektywy Warszawy czy Londynu – widzi pani teraz zmiany, jakie zachodzą nie tylko w tym kraju, ale też w regionie? Nie chodzi o politykę czy ruchy rewolucyjne, ale o zmiany w społeczeństwie – na przykład dotyczące pozycji kobiety.

Kiedy przyjechaliśmy, rewolucyjne było to, że kobiety mogły studiować. Dziś mogą nie tylko studiować, ale też pracować, piastować wysokie stanowiska w administracji, rządzie, agendach rządowych, czy przedstawicielstwach dyplomatycznych. A największą zmianą jest to, że mogą bardzo samostanowić o sobie. Poznałam teraz Arabki, które nie chcą wychodzić za mąż, chcą być singielkami. To jest symbol zmian jakie zaszły. Kobiety zostały liderkami ruchów politycznych czy społecznych.

Dla mnie najwspanialsze jest jednak to, że powstała cała grupa pisarek arabskich, które piszą i publikują. Kobieta wygrała nawet niedawno największy festiwal literacki. No i w cieniu bomb zawiązują się otwarte związki męsko – damskie, żydowsko – arabskie.
 

Jest wiele egzotycznych, z punktu widzenia mieszkańca Europy, regionów świata – choćby Daleki Wschód. Co sprawia, że właśnie kraje arabskie kojarzą się nam z wyjątkowo pociągającą egzotyką?

Właśnie napisała do mnie pewna znana dziennikarka, pisarka. Ona też, kiedy ląduje w kraju arabskim od  razu czuje ten żar.

Żar, który obejmuje twoje ciało, natychmiast jak wyjdziesz z samolotu, albo z lotniska. Od razu wchodzisz w trans egzotyki. Wsiadasz do taksówki, zanurzasz się w muzykę wygrywaną na darbuce, dochodzące zewsząd rzewne: „Ja habiiiibi” przeplatające się z nawoływaniem muezzinów.

Hotel. Wchodzisz do chłodnego pokoju, zrzucasz ubrania, zanurzasz się w kąpieli z płatków róż, w łazience upajają cię zapachy perfum z róży, patchouli. Po kąpieli ubierasz się w przewiewne ciuchy.

Idziesz do jakiejś knajpy, którą podpowiedział besserwisser na Facebooku w  „kulinarnych wypasach”, z sekcji Bliski Wschód. Albo zanurzasz się w wielobarwny tłum na souku i sam odkrywasz najlepszy falafel w mieście. Fantastyczne, ostre jedzenie, oczywiście najlepiej smakuje na soukach, w barkach prowadzonych przez starych Arabów, którzy nalewają ci michę shorby, z pachnąca jeszcze piekarnią chobzą.

Upajają cię wokoło przyprawy i perfumy. Przechadzasz się niespiesznie, targujesz się o lampy orientalne, których nie zamierzasz kupić, albo perski dywan, który kupujesz, bo z Iranu, okazja. Mówią, że dostarczą sami. W sklepikach raczą cię kawą, herbatą, karkade, traktują jak baszę. Zaczynasz się coraz bardziej uśmiechać, swobodniej poruszać. Uśmiechasz się i emanujesz radością. Bierzesz to z tej aury i od wszystkich dookoła. Tę energię lubisz uwolnić w nocy na różne sposoby. A rano wstajesz jak nowo narodzony. Pachnie kawa, chłoniesz zapach różanego olejku…

My dodatkowo wychowaliśmy się na Stasiu i Nel, stąd nasze poczucie egzotyki. Nasze dzieci jeżdżą do Tunezji, Egiptu jak my na Mazury, więc dla nich ta egzotyka jest czymś naturalnym.

A zwykły dzień w tych krajach dla mieszkańca płynie jeszcze wolniej i przyjemniej. Po prostu - codziennie na wakacjach.

Libya Felix…