www.superstarsi.pl

Syndrom pustego gniazda. Jak się nie bać samodzielności dzieci

Wychowujemy nie dla siebie, a dla świata

O tym, co czują rodzice, gdy dzieci wyfruwają z gniazda, rozmawiamy z prof. Katarzyną Popiołek, dziekanem Wydziału Zamiejscowego Uniwersytetu SWPS w Katowicach.

Nie wolno oskarżać dzieci o to, że zostaliśmy sami. To nie ich wina, że nie potrafimy żyć na własną rękę, że nie akceptujemy siebie w nowej roli - przypomina psycholog. Nie wolno oskarżać dzieci o to, że zostaliśmy sami. To nie ich wina, że nie potrafimy żyć na własną rękę, że nie akceptujemy siebie w nowej roli - przypomina psycholog.

W życiu rodzica w końcu nadchodzi moment, gdy dziecko się wyprowadza z domu i zaczyna żyć na własny rachunek. Ale nie każdy rodzic umie sobie poradzić z nową sytuacją. Co czują matka i ojciec, gdy dzieci wyfruwają z gniazda?

To zależy od charakteru rodziców, ich wzajemnej więzi oraz relacji między nimi a dziećmi, a przede wszystkim od rozumienia roli rodzicielskiej. Są rodzice, którzy uważają, że ich zadaniem jest kochać dziecko i równocześnie przygotowywać je do samodzielnego życia. Cieszą się więc i są dumni, gdy potrafi ono opuścić gniazdo i wejść w świat, gdyż daje im to poczucie, że dobrze spełnili swoja rolę. Przychodzi to łatwiej, gdy będąc rodzicami, których łączy dziecko, pamiętali także o tym, że są  małżonkami, co oznacza, że zbudowali bliskość, zadbali o relacje intymne, rozwinęli wspólne zainteresowania, które po odchowaniu dzieci będą mogli swobodnie realizować. To jest taki dobry model.

Po przeciwnej stronie znajdują się ci, dla  których rola rodzicielska jest najważniejsza i jedyna. Swoje zadanie widzą jako całkowite poświęcanie się dla dziecka, żyją jego życiem nie rozwijając własnego, wzajemnych partnerskich relacji. Jest to nawet  często dobrze widziane przez otoczenie społeczne. Bardzo pozytywnie są postrzegane zwłaszcza matki, które zapominają o sobie i dzieci stają się sensem ich życia. Tacy rodzice starają się trzymać przy sobie dziecko jak najdłużej, hamują proces jego odchodzenia, bo czują, że gdy ono opuści gniazdo, stracą cel, ich życie stanie się puste.

Realizując codzienne zadania przez całe lata skupiali się głównie na relacji z dzieckiem, to ona była kluczowa i cementowała ich związek. W konsekwencji, przestali być niezależnymi podmiotami, są niejako zrośnięci ze swoim potomkiem, co wiąże się także najczęściej z postawą nadopiekuńczą utrudniającą rozwój jego samodzielności. Odejście dziecka odczuwają niezwykle boleśnie i trudno im się z tym pogodzić, czują się osamotnieni. Nie wiedzą, co dalej robić. I ten cień rozstania wkracza na dłużej w ich życie.

 

Czy oprócz tych dwóch przeciwstawnych typów sytuacji rodzinnych, w których jak widzimy rodzice krańcowo różnie  przeżywają rozstanie z dzieckiem, są  jeszcze inne ?

Wyróżniłabym jeszcze cztery specyficzne rodzaje. Otóż są małżeństwa, które można określić jako skute łańcuchem, jaki stanowi dla nich dziecko. Małżonkowie nie lubią się, najchętniej by się rozwiedli, ale dla dobra dziecka tkwią w tym niedobrym związku kierowani przekonaniem, że dziecko powinno za wszelką cenę żyć w domu z obojgiem rodziców, choćby to miał być świat pełen pozorów, nieszczerości i napięć. Gdy wraz z usamodzielnieniem się dziecka łańcuch pęka, oddychają z ulgą i oddalają się od siebie natychmiast z poczuciem straconych lat własnego życia w imię obowiązku.

 

Bywa jednak i tak, że dalej tkwią w takiej niezdrowej relacji?

Bywa, bo przez lata do niej przywykli i łączy ich rodzaj negatywnej więzi, która tez potrafi być trwała. Inny typ stanowi grupa rodzinna, w której dziecko jest buforem w rozwiązywaniu kryzysów między małżonkami. Dziecko pozwala im przetrwać momenty kryzysowe, chroni przed samotnością i poczuciem krzywdy. W momencie, gdy w małżeństwie źle się dzieje, można zwierzyć się dziecku, jaki ten partner jest okropny, pocieszyć się spędzając z nim czas, bądź też użyć go jako narzędzia do godzenia zwaśnionych rodziców. Nie jest to oczywiście właściwa rola dla dziecka.

 

A gdy ich dziecko odejdzie z domu?

Po wyprowadzeniu się potomka dalej usiłują utrzymać go w tej roli strażaka gaszącego kryzysy, co bardzo utrudnia jego własne życie rodzinne. Jeszcze inaczej przedstawia się sytuacja w rodzinach, które nazwałabym dobrze działającą instytucją wychowawczą. Wygląda to tak: rodzice mają kilkoro dzieci, są dobrymi wychowawcami, nie blokują ich samodzielności, nie utrudniają odejścia, pomagają im kolejno w przerwaniu pępowiny, bo tak widzą swoją rolę. Obciążeni licznymi obowiązkami są w stałym, zgodnym rodzicielskim marszu. I wszystko toczy się dobrze i szczęśliwie. Szok pojawia się dopiero, gdy dom opuszcza ostatnie dziecko i rodzice z przerażeniem dostrzegają, że ich przekonanie, że są bardzo dobrze współdziałająca parą, było złudne. Są zaskoczeni faktem, że gdy instytut wychowawczy się wyludnił, nie bardzo wiadomo, czym wypełnić wspólne życie. Odejście dzieci nie było bolesne, ale odkrycie faktu, że w tym rodzicielskim marszu zgubili siebie nawzajem jest dotkliwe.  Chociaż odczuwają satysfakcję rodzicielską, to jednak nie przeżywają wzajemnej radości ze związku i nie wiedzą jak żyć dalej.

Podam przykład: pewna para mająca dzieci funkcjonowała w takim właśnie modelu. Gdy wyszły one z domu, mąż stwierdził, że nic go z żoną nie wiąże, chociaż jest ona dobrą kobietą i nie chciałby jej opuszczać. Znaleźli rozwiązanie, by dalej być ze sobą: zaadoptowali kolejne dzieci i są znowu cudownymi rodzicami.

 

A jak wygląda czwarty rodzaj relacji ?

Są też rodziny, w których rodzice, lub jedno z nich, nie potrafili utrzymać dobrej relacji z dorastającymi dziećmi. Bywają matki i ojcowie konkurujący ze swoimi dziećmi, albo też nie potrafiący wybaczać popełnianych przez nie błędów i na tym tle stale wybuchają konflikty. W miarę dorastania młodego pokolenia atmosfera między rodzicami i dziećmi staje się coraz bardziej duszna i napięta i widać wyraźnie, że dalsze wspólne życie nie jest możliwe. Wówczas proces opuszczania gniazda zostaje wyraźnie przyspieszony przez którąś ze stron i przyjęty jako jedyne rozwiązanie trudnej sytuacji.  

 

Wróćmy jeszcze do tego dobrego modelu wspomnianego na początku naszej rozmowy.

W dobrze działającym systemie rodzinnym kultywowane są dwa rodzaje więzi: ta między małżonkami i ta między rodzicami i dziećmi. Partnerów łączy nie tylko sfera zadaniowa ale rozwijana jest także więź intymna, wzajemnych uczuć, ciepłych relacji, dzielenia się przeżyciami. Małżonkowie przez lata zbudowali wspólny świat zainteresowań, wspólnych działań i czują się w nim dobrze, mają własne pasje, krąg przyjaciół. Potrafią na podobieństwo ptaków uczyć dzieci samodzielnego latania, a w odpowiednim momencie pozwalają im odfrunąć. To wszystko staje się źródłem satysfakcji. Chociaż w pierwszej fazie odczuwają pewnego rodzaju smutek, jest on łagodzony przez zadowolenie i przyjemność płynącą z dobrej oceny lat przeznaczonych na opiekę nad dziećmi i uświadomienia sobie, że rodzicielstwo i związane z tym ograniczenia są już przeszłością. Teraz można poczuć się wolnym, mieć czas dla siebie, skupić się na własnym życiu

 

Bez względu na to,jaki typ relacji mamy z dzieckiem, zawsze będzie trudno, gdy odejdzie z domu. Jak sobie z tym radzić?

Musimy sobie zdawać sprawę, że zarówno role rodzicielskie jak i małżeńskie ewoluują, zmieniają się. Zmianom ulegamy my, nasze dzieci i relacje z nimi. I trzeba się z tym pogodzić i do tych zmian przystosowywać.Do opuszczenia gniazda przez dzieci przygotowujemy się przez całe życie, z jednej strony dając im coraz więcej autonomii i niezależności, z drugiej dbając jednocześnie o relację małżeńską, o kontakty z otoczeniem, własne pasje. Nie można tylko dryfować koło siebie, trzeba być razem, mieć partnera w polu uwagi. Jeśli nie zrobimy tego zawczasu, to w momencie wyprowadzki dziecka, pojawią się trudności związane z rekonstrukcją wzajemnych relacji i budowaniem nowego planu na resztę życia. Ale oczywiście, jeśli nie poddamy się rezygnacji, przy dobrych chęciach można się tego nauczyć. Bo życie trwa i nadal może być pogodne i szczęśliwe. 

 

Co nam w tym może pomóc?

Dajmy sobie czas na przeżycie smutku. Gdy już oswoimy się z tą sytuacją, trzeba sobie spokojnie przeorganizować życie. Zastanówmy się, co chcielibyśmy robić, co nas kiedyś interesowało, co teraz mogłoby nam dać radość. Znajdźmy nowe pola aktywności, sposoby spędzania wolnego czasu. Poszukajmy wsparcia w otoczeniu. Dobrze jeśli mamy zaprzyjaźnione małżeństwo, które przeżywa podobne problemy, wtedy razem można łagodniej przebyć ten trudny okres życia. Często przyjaciele potrafią pokazać profity pustego gniazda. A przede wszystkim nie pytajmy tylko o to „czego jeszcze mogę oczekiwać od życia”,  ale za radą filozofa Victora Frankla popatrzmy „czego życie jeszcze oczekuje ode mnie”. Kierowanie się takim przesłaniem jest ważne również z innego względu. Na czas pustego gniazda nakładają się często trudności związane z przeżywaniem kryzysu wieku średniego, kiedy to mamy poczucie zmniejszania się własnej atrakcyjności, ograniczenia pewnych możliwości, dotykają nas zmiany powodowane przez menopauzę, andropauzę etc. Trzeba być tego świadomym i umieć dojrzale zmierzyć się z tymi problemami nie przypisując wszystkiego faktowi odejścia dzieci z domu.

 

Trzeba też na nowo poukładać sobie relacje z dziećmi.

To bardzo ważne. I tu bywa problem, bo nie wszyscy potrafią to zrobić. Wielu rodziców zaczyna na odległość kontrolować dziecko i wtrącać się w jego życie. Trzeba sobie uświadomić, że system rodzinny, który był już nie istnieje, zmienił się i trzeba zbudować nowe zasady wzajemnych kontaktów w zaistniałych warunkach, szanując wolność i niezależność obu stron. Możemy ustalić np. częstość telefonów, żeby nie zadręczać ciągłym dzwonieniem, zaplanować wspólne niedzielne obiady, które nie mogą jednak stanowić sztywnej reguły etc. Mądre wspieranie dzieci jest oczywiście nadal ważne, ale nie może wiązać się ze stałą ingerencją w ich decyzje czy styl życia. To stanie się możliwe, jeśli dojdziemy do ładu z własnymi problemami i nie będziemy przenosili własnych frustracji na wzajemne relacje.  

 

Najgorsze, co możemy zrobić dzieciom, to obarczanie ich winą, że nas opuściły.

Nie wolno oskarżać dzieci o to, że zostaliśmy sami. To nie ich wina, że nie potrafimy żyć na własną rękę, że nie akceptujemy siebie w nowej roli. Nawet, jeśli nas to boli, to nie możemy im o tym stale przypominać. Możemy dać znak, że tęsknimy, ale za tym nie mogą iść żadne zachowania nakazujące dziecku ratowanie nas z tej sytuacji. To sprzeczne z wychowawczą rola rodzica, który wychowuje nie dla siebie, a dla świata. Nie powinniśmy też ich zadręczać naszymi kłopotami, jeśli naprawdę możemy poradzić sobie sami. Najczęściej winą za odejście obarcza się te dzieci, które przez lata były buforem scalającym rodziców. Ci  nadal by chcieli, żeby dziecko było odgromnikiem i pomostem ich łączącym. A przecież ono jest już poza domem i sklejanie skonfliktowanej pary rodziców to nie jego rola. Bywa też, że owdowiały rodzic uważa, że dzieci powinny stale urozmaicać mu życie, stanowić jego towarzystwo, zapełniać weekendy, dostarczać rozrywki itp. Nie wolno tak robić. Dzieci powinny być w serdecznym kontakcie z rodzicami, reagować na ich poważne kłopoty, pomóc w potrzebie, ale nie służą do wypełniania nam życia. Sami sobie musimy je zorganizować.

 

Z kolei dzieci te muszą  także zdawać sobie sprawę z tego, że po wyprowadzce, rodzice mają prawo do własnego życia.

Tak. A nierzadko bywa, że są oni nadmiernie wykorzystywani do opieki nad wnukami, do pożyczania pieniędzy itp. Musimy  wtedy umieć powiedzieć nie. Funkcja rodzicielska bowiem w pewnym momencie radykalnie się zmienia. Nie mamy już do czynienia z bezradnym dzieckiem wymagającym opieki, u którego przeważa postawa „biorcy”, lecz z dojrzałym człowiekiem. A znakiem tej dojrzałości właśnie jest odpowiedzialność za siebie i przewaga postawy „daję” nad „biorę”. Nie infantylizujmy więc naszych potomków. Dajmy im wydorośleć.