Ta strona używa cookie. Dowiedz się więcej o polityce cookies i zmianie ustawień cookie w przeglądarce. Nowe zasady wchodzące w życie 25 maja 2018. (więcej)

rss | wpisy: 18

Blog użytkownika Zgred

  • data publikacji: 2012-07-12 20:47:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Dusza

     

                                                                                   z cyklu: Biblia na opak odczytana

    Dusza – co to takiego ?

    Dwa słowa : "duszny" i "duchowy" bywały w staropolszczyźnie używane odwrotnie niż dzisiaj. Oba wszakże odnosiły się pośrednio do funkcji oddychania, gdzie duch, dech i dych są rdzeniami wielu pochodnych określeń. Mogły oznaczać zarówno fizyczne kłopoty z oddechem,  albo psychiczne  problemy, utożsamiane  z "duszą". Dla ludzi prymitywnych dwa fakty: że człowiek może sterować rytmem swego oddechu,  a jednocześnie, że śpiący oddycha bez udziału świadomości  znalazły wyjaśnienie w idei obecności wewnątrz  człowieka jakiegoś dodatkowego czynnika. W skrócie – " duszy".

    Dzisiaj "dyskusja " o  duszy w kontekscie  in vitro  robi się denerwująca.  Z jednej strony mafia  religijnych oszustów, z drugiej " politycznie poprawni " naukowcy.  Temat jest przecież pozorny, bo przecież Biblia daje wyraźną wykładnię zagadnienia : człowiek otrzymuje od boga duszę w momencie, gdy ciało jest całkowicie uformowane, i na skutek osobistego, boskiego dmuchnięcia zaczyna samodzielnie żyć.  Tak było z Adamem i Ewą. Na co dzień, ów boski akt dzieje się w ostatniej fazie porodu, gdy płód samodzielnie wciąga powietrze w płuca, zaczynając oddychać. Jako płód, korzystał w tej materii z organizmu matki, był jej częścią, a nie odrębnym człowiekiem.  A więc ani płód, ani tym bardziej zarodek , nie ma duszy. Każdy z nich posiada swoistą nazwę, po to , żeby nie mylić go z człowiekiem.

  • data publikacji: 2012-07-03 23:51:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Wygnanie z raju.

    Historia wygnania z raju jest mocno zdeformowanym wspomnieniem dawnych zdarzeń, które wielokrotnie były udziałem różnych grup (rodów) ludzkich, prowadzących względnie osiadły tryb życia.  Podstawą było  opanowanie jakiegoś nadzwyczajnie zasobnego w żywność terenu, gdzie grupa ludzi pozostawała dłuższy czas, eksploatując lokalne zasoby i rozmnażając się bez specjalnych ograniczeń. Sytuacja sprawiała wrażenie Raju. Do czasu, aż połączony efekt zwiększonej dzietności i zmniejszonej śmiertelności dzieci objawił się jako katastrofa demograficzna: zabrakło żywności! Dla ludzi już osiadłych przymus opuszczenia swoich siedzib był dramatem, wędrówka wiązała się z dużym niebezpieczeństwem i dlatego mogła być odbierana jako rodzaj kary. Przestępczynią uczyniono kobietę , oskarżając ją o złamanie zakazu i wkroczenie na teren zarezerwowany dla bogów – o tworzenie żywych istot ( historyjka o jabłku została wymyślona jako alegoria dorównania bogom dla zamaskowania prawdziwego powodu wygnania). Śladowy współudział mężczyzny w tym przestępstwie znalazł swoje odbicie w fakcie wygnania z Raju także "węża" – razem z jego właścicielem – mężczyzną!  Zaś rozzłoszczonym bogiem, częstokroć morderczym,  był najzwyklejszy Głód.

  • data publikacji: 2012-06-01 12:12:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Gagarin

    Prawie każdy słyszał o Gagarinie.  Mało kto zna prawdę o nim.

    Podobno w kremlowskim murze jest wmurowana tablica z nazwiskiem Bondarenko. Kim był, że zasłużył sobie na ten honor?  Oficjalna wersja głosi, że należał do zespołu kandydatów na kosmonautów. W czasie jednego z eksperymentów , podczas ćwiczeń w naziemnej komorze niskich ciśnień ( w atmosferze wzbogaconej w tlen ) , przygotowując się do pomiarów medycznych przetarł watką umoczoną w spirytusie miejsca przymocowania do ciała czujników pomiarowych, a następnie beztrosko odrzucił od siebie niepotrzebną watkę. Ta upadła na rozżarzoną kuchenkę elektryczną i zapaliła się, a zaraz potem cała kabina stanęła w ogniu. Zanim zewnętrzna obsługa otworzyła właz i  wyciągnęła pechowca, był on już poważnie poparzony. Zmarł kilka dni później.

    Ta opowiastka ma kilka kłamstw. Pierwsze, to obecność kuchenki elektrycznej w tej kabinie – każdy jako tako znający się na rzeczy wie, że podgrzane żelazo doskonale pali się w tlenie. Wystarczy, że zapali się na początek sama spirala grzejna. Nie potrzeba żadnego wacika.  Drugie – to sprzeczność w zeznaniach wysokiej rangi rosyjskiego oficera.  Po katastrofie amerykańskiej kabiny , w której wybuchł pożar już na wyrzutni Rosjanie buńczucznie oświadczyli, że u nich taki wypadek nie mógłby się wydarzyć, ponieważ oni stosują w swoich kabinach normalną, ziemską atmosferę i nigdy nie próbowali stosować niskociśnieniowej tlenowej.

    Kiedy Rosjanie ogłosili o udanym locie Gagarina, Amerykanie przyjęli to ze zrozumiałym sceptycyzmem – nikt przecież tego nie widział, nie sprawdził. Zażądali dowodów – chociażby zdjęć wykonanych przez kosmonautę na orbicie, na których widać byłoby twarz kosmonauty na tle iluminatora, przez który widać z wysoka Ziemię.

    Rosjanie na to oświadczyli beztrosko, że żadnych zdjęć z tego lotu nie ma. Po prostu kosmonauta nie miał ze sobą aparatu !!  W eksperymencie, który miał być szczytowym osiągnięciem ludzkości, nie zadbano o jego chociażby sfotografowanie .  Nie wiadomo, co w tym momencie należało bardziej podziwiać : głupotę czy bezczelność Rosjan. Raczej to drugie. Albowiem najprawdopodobniej kosmonauta miał ze sobą aparat. Nawet wykonał jakieś zdjęcia. Tyle tylko, że przy powrocie z lotu , jak to zwykle u Rosjan było, coś zawiodło. Być może zaciął się właz (już na ziemi), może wcześniej zawiodła osłona termiczna – w każdym bądź razie temperatura w kabinie przy powrocie była na tyle wysoka, że kosmonauta nie miał szans tego przeżyć, a klisza fotograficzna – przetrzymać . Amerykanie jednak mieli informacje, że Rosjanie dokonali jakiegoś znaczącego eksperymentu. Rosjanie z kolei wiedzieli, że nie byli w stanie powtórzyć takiego lotu wcześniej , niż za kilka miesięcy. Zdecydowali się na totalne oszustwo przez  podstawienie fałszywego kosmonauty. Gagarin kiepsko, bo kiepsko, ale wywiązał się z roli ( zdarzało mu się w wywiadach opowiadać wręcz kosmiczne głupoty o tym "swoim" locie) , Amerykanie przyjęli za dobrą monetę zdjęcia Gagarina na wyrzutni, pokazane kilka dni później – a świat łyknął to kłamstwo, bo sprawdzić tego nie było jak. Ofiarę tego lotu pochowano w urnie w murze Kremla, figuranta zlikwidowano w wypadku lotniczym, a kłamstwo , powielane w miliardach , dzisiaj udaje prawdę.

  • data publikacji: 2012-05-06 22:56:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Kwiecień

     

    "Listopad to dla Polski niebezpieczna pora" – pisał Wyspiański. Kwiecień to miesiąc niebezpieczny dla prawdy. "Prima Aprilis" to jeszcze niewinne kłamstewka i oszustwa robione dla śmiechu, ale później robi się mniej wesoło:  kłamstwo Katyńskie i histeria smoleńska, fałszywy pierwszy kosmonauta – Gagarin, zatonięcie Tytanica, a jeszcze pod koniec mamy Czarnobyl zwany wypadkiem !

    Właśnie minęło sto lat od katastrofy, która miała się nigdy nie wydarzyć: zatonięcia  "niezatapialnego " statku, całkowicie stalowego olbrzyma, wyposażonego  w  wodoszczelne przegrody,  potężne maszyny parowe, nadające mu dużą prędkość  oraz duże przestronne pomieszczenia, zapewniające pasażerom komfort  rzadko spotykany w podróżach morskich.

    Powodem katastrofy było zderzenie z górą lodową.

    Tę wersję sfabrykowano zaraz po katastrofie i podtrzymywano przez z górą pół wieku. Nie było możliwości sprawdzenia prawdziwych przyczyn wypadku, a mimo to gazety autorytatywnie opisywały wielką górę lodową, w którą statek wbił się dziobem, nabierając następnie wodę w kolejne przedziały dziobowe, zanurzając dziób coraz głębiej, aż do prawie pionowego zanurkowania w wody północnego Atlantyku. Kolportowano te oszustwa aż do końca lat osiemdziesiątych XX wieku, do momentu gdy ekspedycja Ballarda , wyposażona w odpowiednie aparaty podwodne, namierzyła wrak , dokonała oględzin i wykonała doskonałe zdjęcia pod wodą. Widać na nich, bez najmniejszej wątpliwości , absolutnie nie uszkodzony dziób statku !!  Kłamstwo o zderzeniu z górą lodową wyszło na jaw.

    Byli ( i są do dzisiaj ) ludzie, którym zależało na ukryciu prawdy. Jak królika z kapelusza, wyciągnięto  nagle pierwszego oficera, który ponoć otrzymał wiadomość o górze lodowej przed dziobem, nakazał zmianę kursu, w wyniku czego statek NIE UDERZYŁ W GÓRĘ DZIOBEM,  ale otarł się o nią burtą, rozrywając ją na długości trzystu stóp. Co prawda, następne ekspedycje i następne zdjęcia nie pokazały tego uszkodzenia, ale temat wałkowano dość długo. W końcu do wiadomości publicznej zaczęły się przedostawać niewygodne dla właścicieli linii informacje o skargach załogi na niewłaściwy węgiel, załadowany do zasobni Tytanica. Był to gatunek , który łatwo ulegał samozapłonowi. Według niektórych informatorów, Tytanic jeszcze przed wyjściem w morze miał płonące zasobnie , ale ze względów prestiżowych ukrywano to, naciskając na kapitana, aby pomimo pożaru wyruszył w podróż.

    National Geografic pokazał kiedyś pewien wywiad z wiekową już panią : była to jedna z ocalałych pasażerek Tytanica, Ewa Hart. W momencie katastrofy miała siedem lat. Wystarczająco dużo, żeby sporo zapamiętać, tym bardziej, że w katastrofie straciła ojca.

    Według jej relacji, matka panicznie broniła się przed tą podróżą. Pod naciskiem męża uległa w końcu, ale przez całą podróż, nocami, nie kładła się spać ! Kompletnie ubrana, siedziała przy niewielkim stoliku, czytała, robiła na drutach, aż do świtu.  Tak samo było w noc katastrofy. Mała Ewa już spała kiedy to się stało. Sam wypadek wspomina mniej więcej tak: " Nie było żadnego uderzenia. Tylko niewielki wstrząs, gdzieś głęboko we wnętrzu statku, tak słaby, że od niego nie wylał się nawet sok z pełnej szklanki stojącej na stole. Matka poprosiła ojca , żeby poszedł i sprawdził, co się stało."  Najprawdopodobniej sama nie odczuła tego wstrząsu, wygląda to raczej na relację matki, dużo później przekazaną córce. Ostatni szczegół relacji powtarza się także w zeznaniach innych świadków-uczestników. Są świadomi, że coś się zdarzyło, ale … statek nie zmienia kursu, nie robi gwałtownego zwrotu ( w takim wypadku żaden z kieliszków nie ustałby na stole, przechył spowodowany zwrotem powywracałby je, a suknie pań byłyby mokre od wina), nie słychać żadnych innych odgłosów ( gdyby statek tarł burtą o lód , hałas dartej blachy i rozrywanych nitów przypominałby kanonadę działek średniego kalibru, trwającą co najmniej z dziesięć sekund ) . Nawet sporą wyrwę w poszyciu burtowym, ale na poziomie linii wodnej  można byłoby próbować załatać, zmniejszyć napływ wody – nic takiego jednak nie było. Woda napływała od dołu, tam gdzie bezpośredniego dostępu do uszkodzonego dna broniły zwały rozżarzonego węgla.

    Jest jeszcze jeden argument przeciwko spotkaniu góry lodowej – ten rejon, gdzie nastąpił wypadek, leży dość daleko od granicy tzw. strefy pływającego lodu. Kapitan Tytanica dobrze znał to zagrożenie,  dlatego nie płynął najkrótszą trasą, ale zeszedł daleko na południe,  około 100 km od miejsc, gdzie kiedykolwiek obserwowano obecność pływającego lodu,  do mniej więcej 40 równoleżnika ( jest to szerokość geograficzna Nowego Yorku, a w Europie odpowiada to środkowi Półwyspu Iberyjskiego – gdzieś pomiędzy Madrytem a Lizboną) i dopiero potem skierował się na zachód. Prawdopodobieństwo napotkania góry lodowej w tym rejonie odpowiada mniej więcej prawdopodobieństwu natknięcia się na diament Koh-i-noor  leżący na środku chodnika na Wall Street,  a możliwość podniesienia go z chodnika odpowiada szansie na zderzenie z tą górą.

  • data publikacji: 2012-04-08 07:02:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Zamach w Smoleńsku (5)

    Na razie widzą jeszcze chmury pod sobą, nawet gdzieniegdzie przebłyskują w nich maleńkie okienka.

    Ale Pierwszego niepokoi to, co wisi nad samym lotniskiem. Nie patrząc w stronę Drugiego, mówi:

      - Spytaj Artura, czy grube  są te chmury?

      - Nie wiem, czy oni są tam w samolocie…Czy oni jeszcze będą – odpowiada Drugi niepewnie. W końcu dodaje:

      - Dobra, przejdę. – Po chwili wywołuje przez radio:

      - Artur, jesteś tam jeszcze?

    Po długich kilku sekundach jest odpowiedź:

      - Jestem, Remek.

      - A, Remuś, spytaj Artura, czy …  a może ty wiesz, czy grube te chmury są?

    Drugi czeka na odpowiedź, przyciskając słuchawkę do ucha, tymczasem Pierwszy coś mówi, ale słychać go niezbyt wyraźnie…jakieś liczby. Drugi ściąga lewą słuchawkę z ucha, pochyla się mocno do przodu:

      - Ile?

      - Dziewięć-dziewięć-trzy – mówi Pierwszy. Drugi powtarza za nim mechanicznie, nastawiając wysokościomierz:

      - Dziewięć-dziewięć…

    W słuchawkach odzywa się głos mechanika z Jaka:

      - Około czterystu-pięciuset metrów.

     

    Jeszcze kilka zdań wymienionych z mechanikiem z Jaka: potwierdzenie grubości chmur, rozstawienia reflektorów 200 metrów przed progiem pasa, informacja, że Rosjanie odlecieli swoim Iłem na zapasowe po dwóch nieudanych próbach lądowania. Drugi powtarza każdą usłyszaną informację głośno, żeby reszta słyszała, po czym kończy rozmowę z Jakiem podziękowaniem. Pyta Pierwszego, czy słyszał to wszystko. W odpowiedzi słyszy:

      - Fajnie. Kto tam jest?

     

    Pierwszy przełącza swoją radiostację na częstotliwość Jaka. Rozmowa jest niesłyszalna.

     

    Drugi podaje nastawy wysokościomierzy barometrycznych:

      - Wysokościomierze dziewięć-dziewięć-trzy…   siedem-cztery-pięć.

     

    Nawigator melduje aktualne ustawienia:

      - ILS niestety nie mamy. Kurs lądowania dwa-pięć-dziewięć ustawiony. ARK mamy przygotowane, trzysta dziesięć na sześćset czterdzieści – nastrojone. Piątka, szóstka, automat ciągu.

                                                              

    Dostają zezwolenie na zejście do pięciuset metrów, potwierdzają ustawienia wysokościomierzy i w końcu dostają kurs wejścia w krąg nadlotniskowy. Tuż obok Nawigatora pojawia się Dyrektor:

      - Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić. Co robimy…?

      - Yyy…  - mruczy Nawigator -   do pięciuset dostaliśmy zgodę, czyli do…. 

      - Tak.  Do wysokości kręgu.  – potwierdza Pierwszy.

      - Do wysokości kręgu – zgodnie z regulaminem potwierdza przyjęcie informacji Drugi.  Potem dodaje od siebie:

      - Najgorsze tam jest, że jest dziura, tam są chmury i wyszła mgła…

                                                   *          *          *

    Najgorsze jest to, że kabina pilotów przypomina wschodni bazar: tłok , gwar, przepychanki.  Tłoczą się tam dodatkowo: Duży, Dyrektor, dochodzi stewardesa. Krzyżują się pytania, odpowiedzi, informacje,  słychać najczęściej urywki zdań : - Gdzie… robimy….no i …. Co z nimi, Basiu…. do pięciuset metrów…dobra…piątka, szóstka, automat ciągu….  Wybija się z tego głos Dużego, który mówi:

      - Podchodzi do lądowania.

    Informacja skierowana jest do Dyrektora, ale przesłanie jest oczywiste: - Idź i zamelduj Szefowi, że będą lądować. Ja tu dopilnuję tego!

     

    Na pytanie Pierwszego o TAWS*, Drugi odpowiada:

      - Wychodzi, że aaa… TAWS, wystarczy, żeby Ziętas wprowadził.

     

      - I w tym momencie mamy pięć mil od centralnej - melduje Nawigator.

      - Tak, a jesteśmy pięć mil gdzie? – dopytuje się Drugi.

      - Z boku -  podpowiada Nawigator.

     

    Pierwszy konwersuje po rosyjsku z kontrolą lotu na lotnisku Siewiernyj, która dopytuje się o aktualną wysokość. Po wyjaśnieniu, że są dopiero na tysiącu metrów, Pierwszy oznajmia:

      - Podchodzimy do lądowania. W przypadku nieudanego podejścia odchodzimy w automacie!

      - W automacie. – jak echo odpowiada Mechanik.

                       *            *            *

    Redukują obroty silników, włączają automatyczne sterowanie ciągiem, zmniejszają szybkość do trzystu osiemdziesięciu, wypuszczają podwozie, klapy, wchodzą w zakręt, kierujący ich prostopadle do linii pasa startowego, redukują szybkość do trzystu trzydziestu, zwiększają wychylenie klap do dwudziestu ośmiu stopni  -   i wtedy w słuchawkach słyszą nadchodzącą od załogi Jaka czystą, zimną groźbę pod ich adresem:

      - Arek, teraz widać dwieście !

     

    To już nie jest widoczność, są  już po prostu ślepi.  Z ich szybkością dwieście metrów przelatują w dwie sekundy. Jeśli coś kryje się we mgle dwieście metrów przed nimi, to zderzą się z tym , zanim zdążą rozpoznać zagrożenie.

      - Dzięki – beznamiętnie odpowiada Pierwszy i zaraz potem melduje kontrolerowi ostatni zakręt przed lądowaniem. Półgłosem dopowiada sam sobie:

      - Wkurzy się, jeśli jeszcze teraz nie wylądujemy. - Ale nie ma na myśli kontrolera.

                                                   *          *          *          *          *

    Ostatnie sekundy przed wejściem na ostatnią prostą. Pierwszy definitywnie deklaruje manewr lądowania. W ich maszynie przy dwudziestu ośmiu stopniach wychylenia klapy głównie zwiększają siłę nośną z niewielkim wzrostem oporu – ustawienie typowo stosowane przy startach, aby umożliwić wcześniejsze oderwanie się od ziemi – po krótszym rozbiegu i  z mniejszą szybkością. Przy lądowaniach stosuje się  większe wychylenia : trzydzieści sześć i czterdzieści pięć stopni.  Dają one wtedy wystarczającą siłę nośną przy jeszcze mniejszych szybkościach i produkują większy opór czołowy, skracając drogę przyziemienia, ale utrudniają zwiększenie szybkości i wydłużają czas potrzebny do ewentualnego przejścia na wznoszenie. To abecadło aerodynamiki. Pierwszy zapowiada:

      - Klapy trzydzieści sześć !

    Drugi odbiera to jako bezdyskusyjne podejście do lądowania:

      - I redukuję trzysta.  – A w chwilę później:

      - I klapy trzydzieści sześć, mamy dwa-osiem-zero.

    Jeszcze tylko Pierwszy daje komendę : "już", Nawigator potwierdza : "jadą", i w czasie, kiedy klapy wysuwają się do nowego położenia, informuje:

      - Karta. Sterowanie przednim podwoziem mamy włączone. Mechanizacja skrzydeł.

     

    Tego właśnie potrzeba Dużemu. Tuż za Mechanikiem stoi znów Dyrektor i niecierpliwie czeka na najświeższe wieści, żeby zanieść je do salonu. Duży podaje je w zrozumiałej formie:

      - Mechanizacja skrzydła przeznaczona jest do ułatwienia lądowania samolotu. Pozwala na lądowanie z mniejszą prędkością , a więc bezpieczniej…

                                                   *          *          *                                             

    Kontroler przekazuje kluczową wiadomość: ich radar naprowadzania widzi samolot na ścieżce podejścia do lądowania , dziesięć kilometrów od początku pasa startowego. Dla nich to dwie minuty, sto dwadzieścia sekund do dotknięcia kołami ziemi.  Pośpiesznie, lekceważąc prawidłowe formy komend i odpowiedzi odczytują listę ustawień przyrządów i urządzeń: statecznik, zaciążacze przelotowe, hamulce aerodynamiczne, reflektory, podwozie, wentylatory kół i sterowanie kołem przednim. Nie przestrzegają reguł pytań i odpowiedzi: czyta Nawigator, ale potwierdza czasem Pierwszy, czasem Mechanik – jednak nigdy nie odzywa się Drugi, chociaż to głównie jego obowiązek. Siedzi wciśnięty w swój fotel, zablokowany przez Dużego, chamsko wypinającego tyłek w kierunku jego twarzy.

     

    Osiem kilometrów do pasa. Pas wolny, ale lądowanie warunkowe, podane załodze niezrozumiałym komunikatem. Dalsza radiostacja prowadząca. Wysokość czterysta. Trzysta. Dwieście. " TEREN PRZED TOBĄ" ostrzega po angielsku TAWS. Sto pięćdziesiąt. "Terrain ahead, Terrain ahead" – krzyczy TAWS.

     

    Dramat Drugiego dopełnia się. Wie, że Duży chce go sprowokować, zyskać pretekst, żeby później odegrać się na nim bezlitośnie. Najchętniej dźgnąłby Dużego nożem w tyłek… siłą zmusza się do śledzenia przyrządów. Głośno odczytuje wysokość na wysokościomierzu:

      - Sto.

    To samo słyszy od Nawigatora. Nie ma sygnału alarmu wysokości. Za to TAWS powtarza uparcie przez kilka sekund " Ciągnij w górę " i " Teren przed tobą". Kiedy w końcu przestaje, Nawigator melduje:

      - Sto.

    Drugi nie widzi ruchów Pierwszego, nie widzi praktycznie niczego. Zajęty pilnowaniem tyłka Dużego, nie obserwował nawet  wolantu. Nie widział, czy Pierwszy ściągnął wolant na siebie, domyśla się tylko, że Pierwszy wyrównał lot.  Radiowysokościomierz potwierdza mu to, choć niezupełnie dokładnie – mają około stu metrów. Drugi mówi prawie z ulgą:

      - W normie.

      - Dziewięćdziesiąt. – mówi Nawigator.

    Drugi jest zdetonowany. Przecież powinni już się wznosić, a TAWS ciągle krzyczy: "Ciągnij w górę" . Co się dzieje?

      - Osiemdziesiąt. – dociera do niego głos Nawigatora.

    Czy Pierwszy tego nie widzi?  Są poniżej setki i nic poza mgłą nie widzą!

      - Odchodzimy – głośno mówi Drugi.  Odpowiada mu martwa cisza. Nikt, absolutnie nikt nie reaguje. Żadnego słowa, żadnego ruchu  czy gestu porozumienia. Drugi jest zupełnie sam. Jest opuszczony, odcięty , osaczony….

     

    Później będzie już tylko słuchał kolejnych meldunków Nawigatora: " Sześćdziesiąt, pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia… "  i powtarzających się coraz częściej wezwań : "ciągnij w górę, ciągnij w górę ", aż do chwili, gdy razem z narastającym rykiem silników  przed oczami mignie mu niewyraźny kształt drzewa, znikający z oczu po lewej stronie, tam, gdzie wręcz fizycznie odczuje uderzenie w skrzydło. Wtedy wybuchnie tym  sakramentalnym:

      - Kurwa mać!

                                                   *          *          *                                   

    Pierwszy wiedział aż za dobrze, że nie pozbędzie się Dużego z kabiny. Tamtego nie obchodziło nic innego, tylko widok z przodu. Tam miał się ukazać pas – i basta. Zeszli już na pięćdziesiąt, gdy Pierwszy powiedział na wpół pytająco:  - Odchodzimy ? – i nie czekając na odpowiedź Dużego wcisnął przycisk automatycznego poderwania maszyny. Samolot nie zareagował. Schodzili coraz niżej. Na dwudziestu metrach pasa dalej nie było, tylko coś jak krzaki?... wolant na siebie i gaz do oporu!  Prawa ręka docisnęła wszystkie manetki do końca. Maszyna z rykiem silników leniwie zaczęła podnosić dziób do góry, rwąc podwoziem krzaki i małe drzewka pod sobą. W tej pozycji uderzyła lewym skrzydłem w wysoką brzozę i majestatycznie zaczęła kręcić beczkę w lewo. Odruchem pilota Pierwszy skręcił wolant całkowicie w prawo tylko jedną, lewą ręką, usiłując powstrzymać obrót . Bezskutecznie. Nie mieli już kawałka lewego skrzydła. Wystarczyła jedna ósma pełnej beczki, żeby Duży, trzymający się tylko oparcia fotela Pierwszego stracił równowagę i poleciał do przodu – jego cielsko zwaliło się na lewą rękę Pierwszego, odrywając ją od wolantu i przygniotło Pierwszego do fotela. Prawa ręka Dużego usiłowała znaleźć podparcie gdzieś za fotelem , z lewej strony , podczas gdy lewa zahaczyła o szyję Pierwszego – zrobili już ćwierć obrotu, Duży z głową wbitą między fotel a burtę wierzgał nogami, maszyna przewracała się na plecy, a Pierwszy nie mógł zrobić zupełnie nic. Odebrane mu zostało wszystko, nawet ten ostatni, podświadomy wysiłek wyrównania przechyłu…miał umierać jak spętany jeniec, bez słowa sprzeciwu…

    Całość sił i powietrza w płucach zużył na dziki ryk bezsilnej wściekłości , który trwał aż do momentu, gdy dach kokpitu wrył się w ziemię:

      - Kurwaaaaaaaa …

    ________________________________________________________________________________

                                                                                                              Terkotka

  • data publikacji: 2012-04-04 19:09:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Zamach w Smoleńsku (4)

     

    W tym samym czasie Pierwszy konwersuje z kontrolerem Siewiernego. Raz i drugi otrzymuje ten sam komunikat: " PLF jeden-zero-jeden, na Korsarzu mgła, widzialność czterysta metrów", po rosyjsku i po angielsku. Na prośbę Pierwszego o temperaturę i ciśnienie powietrza na poziomie pasa startowego – do przekazanych informacji kontroler dodaje jeszcze: " warunków do lądowania nie ma " . W tej sytuacji Pierwszy poczuwa się do obowiązku wytłumaczenia się ze swojego postępowania. Zapowiada kontrolerowi: "… no, jeśli można, to spróbujemy podejścia, ale jeśli nie będzie pogody, to odejdziemy na drugi krąg." Kontroler jeszcze upewnia się, czy pilotom starczy paliwa na dolot do lotniska zapasowego – nie przewiduje, że pozostawanie na kręgu pozwoli na późniejsze lądowanie. Dopiero wtedy daje pozwolenie na dalsze zniżanie. Pierwszy podaje komendę : " Mały gaz ". Mechanik cofa manetki silników. Samolot zaczyna schodzić w dół.

                                                   *          *          *                        

      - Areczku!

    Pierwszy nie odpowiedział. Nie słyszał też wcześniejszego pytania, skierowanego do wszystkich " Czy nasi z Jaka wylądowali w Smoleńsku? ". Cały skupiony był na prowadzeniu samolotu. Oczy przebiegały od sztucznego horyzontu, przez wysokościomierz, do prędkościomierza, zahaczały o wariometr i kompas. Schodzili na tysiąc pięćset metrów, bliżej chmur, tu w powietrzu mogły być niespodzianki.  To Nawigator odparł krótko:

      - Artur tam jest.

    Gościem był zaprzyjaźniony już z nimi BOR-owiec, przysłany dla zasięgnięcia języka. Stał tuż przy drzwiach, dając do zrozumienia, że nie wpadł na pogawędkę, ale z interesem i zaraz zniknie:

      - Jak tam wygląda? – rzucił w przestrzeń przed sobą, patrząc na pilotów.

    Drugi rozumiał doskonale, że nie można wymagać od Pierwszego rozmowy w tym momencie, przejął więc na siebie przyjmowanie kolejnych gości:

      - Na ich oko jakieś czterysta widać, pięćdziesiąt metrów podstawy.

      - Ile? – nie dosłyszał BOR-owiec, żartobliwie przezywany przez pilotów Janosikiem.

      - Czterysta metrów widać, pięćdziesiąt metrów podstawy chmur. – przekazał mu Nawigator

      - Odlecieli na zapasowe? – Janosik odsunął się trochę w bok, drzwi z tyłu za nim otwierały się.

      - Nie, im się udało – odparł Drugi. – Mówi też, że mgła stoi…

    Nowy gość przepchnął się koło Janosika aż do foteli pilotów.

      - Jaką mamy sytuację? – zapytał.  Pierwszy dosłyszał go, szybkim ruchem głowy sprawdził tożsamość pytającego:

      - Panie dyrektorze, wyszła mgła… w tej chwili,  w tych warunkach, które są obecnie, nie damy rady usiąść. – Pierwszy dzielił uwagę między rozmowę a kontrolę przyrządów. Tamten czekał.

      - Spróbujemy podejść, zrobimy jedno zajście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie. – Pierwszy mówił przed siebie.  Tamten w dalszym ciągu milczał, jakby oczekiwał, że następne zdanie pilota odwoła poprzednie złe wieści.

      - Jak się okaże, że nie wylądujemy, to co będziemy  robili? – Pierwszy chciał pozbyć się natręta  możliwie szybko, dał mu szansę na inicjatywę.

      - Może poczekamy, aż się pogoda poprawi ?  - zaproponował tamten.

      - Paliwa nam tak dużo nie wystarczy do tego czekania. – zaoponował Pierwszy.

      - No, to mamy problem…  - przybyły zawiesił głos, dając do zrozumienia, że problem jest wspólny i że to piloci powinni znaleźć jakieś rozwiązanie.

      - Możemy pół godziny powisieć i wtedy odlecieć na zapasowe. – Pierwszy podał jedyne możliwe rozwiązanie, godzące obie strony.

      - Jakie zapasowe?

      - Mińsk albo Witebsk.

    Rozmowa była właściwie zakończona, więc tamten odwrócił się do wyjścia. Po drodze musiał wyminąć się z Dużym, który do tej pory stał przy drzwiach, a teraz szybko zajmował miejsce pomiędzy oparciami foteli pilotów.

      - Do ilu schodzimy? – zapytał Drugi. Nie uzyskawszy informacji, podpowiedział:

      - Sześciuset?

    Ze swojego miejsca Nawigator odpowiedział:

      - Tysiąca pięciuset.

    Duży, który chciał zaakcentować celowość i przydatność swej obecności w kabinie pilotów podczas lądowania, dodał jeszcze uzupełniająco w stopach:

     - Czterech tysięcy dziewięciuset.

    Umieścił się, jak poprzednio, pomiędzy fotelami, tyłem do Drugiego a przodem do Pierwszego, lekko pochylony, żeby lepiej widzieć przyrządy na tablicy przed Pierwszym.

      - Na siedem-cztery-pięć.  – Podał ciśnienie Pierwszy.

      - Ile? – zapytał Drugi. Duży całkowicie zasłaniał mu widok na Pierwszego, tłumił jego głos.

      - Siedem-cztery-pięć – powtórzył  Pierwszy.

      - Siedem-cztery-pięć, tak? – upewniał się Drugi. Pierwszy uzupełnił dane o temperaturę:

      - Dwa stopnie, siedem-cztery-pięć.

    Mechanik, któremu postać Dużego także przeszkadzała widzieć i słyszeć Pierwszego, spytał tylko:

      - Dwa stopnie? -  Po chwili powtórzył całość jako potwierdzenie ustawienia przyrządów.

  • data publikacji: 2012-04-01 23:38:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Zamach w Smoleńsku (3)

     

    Nadzieja na poprawę pogody w miarę upływu czasu okazała się złudna. W tych warunkach lądować na pewno nie mogli. Pozostały dwie możliwości: odejście na lotnisko zapasowe albo czekanie w powietrzu, krążąc w kółko i licząc na poprawę pogody. To ostatnie było mocno ograniczone w czasie – paliwa mieli na około pół godziny krążenia. W kwestiach paliwa nie było wątpliwości, niewiadoma była pogoda. Drugi szukał dodatkowych informacji:

      - A nie wiesz, czy zmieniło się coś z pogodą w kraju, co? - bardzo by chciał, żeby następny komunikat z Warszawy dotyczący warunków w Smoleńsku obiecywał rychłą poprawę.  Jednak następnego komunikatu nie było. Drugi był wyraźnie zdegustowany sytuacją:

      - Ale dziesiąta i mgła ?

    Na długie rozważania nad tym zjawiskiem nie było czasu. Trzeba było zabrać się za przygotowanie do zejścia według przyrządów. Drugi poprosił krótko:

      - Daj tę rozpiskę…  - chodziło mu o specjalną kartę z danymi lotniska , kręgu nadlotniskowego i podejścia dla Siewiernego. Za sobą usłyszał głos:

      - Przyprowadziłam gościa.

      - Jeszcze raz ? -  niby do siebie mruknął Drugi.

    Do przodu wysunął się jakiś mężczyzna.  Bez powitania wypalił:

      - Szef pyta, jaka jest sytuacja?

    Pierwszy odwrócił ku niemu głowę. Nalana twarz, małe oczka – prawie natychmiast rozpoznał  autora chamskiego słownego napadu na jego dowódcę z pamiętnego lotu do Gruzji. Poselskie zapytania ! Oskarżenia o tchórzostwo, żądania ukarania za niewykonanie rozkazu…  - czytali te durne wypociny cwaniaczka który dorwał się do poselskiego stołka i żałośnie usiłował udowodnić, że na ten stołek zasługuje. Jego ulubionym sposobem działania była samowolka – obojętnie jakiego rodzaju. Teraz twierdzi, że to Szef go przysłał, ale pewnie przyleciał sam, żeby podlizać się Szefowi swoją czujnością. Gnida.  Lepiej za dużo mu nie mówić, gówno zrozumie, a jeszcze coś poprzekręca. Spojrzał na stewardesę:

      - Dziękuję, Basiu – odczekał, aż dziewczyna odwróciła się w kierunku drzwi, po czym powoli obrócił głowę ku Agentowi.

      - Nieciekawie, wyszła mgła, nie wiadomo czy wylądujemy.

      - A jeśli nie wylądujemy, to co?

      - Odejdziemy.

      - Jaką informację mamy z Warszawy?

      - Tę koło siódmej.

      - Ile mamy paliwa?

      - Mamy około trzynaście – dwanaście i pół tony – odpowiedział Drugi.

      - Czy da radę wylądować gdzieś indziej?

      - Da radę! – zapewnił Drugi.

      - A co z poprzednim samolotem?

      - Może wylądował, może dowiedz się, czy jest mgła – Pierwszy popatrzył na Drugiego.

      - Na razie dziękuję – mruknął Agent na odchodnym.

                                                   *          *          *

    Dopiero po jego wyjściu Mechanik odezwał się, kierując słowa do Drugiego:

      - Remek tam jest, wiesz?

      - Czekamy, żeby się ktoś odezwał – odparł Drugi.

      - A później podejdziemy i zobaczymy – skwitował to Pierwszy.

      - Podejdziemy, zobaczymy – jak echo powtórzył Drugi. - Miałem tak, miałem tak. A jak już wylądowaliśmy, to okazało się, że tylko w Gdańsku mieliśmy mgłę, a na gdańskim lotnisku już nie. – Milczał chwilę, studiując kartę podejścia: - Tu, jakby było dwa-pięć-dziewięć, byłoby nawet lepiej, bo by było nie pod słońce.

     

    Kończyli ustawianie obrotów silników, kiedy Pierwszy usłyszał za sobą głos stewardesy:

      - Aruś, zapinamy pasy?

      - Pasy zapinamy. – potwierdził głośno, chociaż do lądowania mieli jeszcze ze dwadzieścia minut, a powietrze było spokojne. W myśli dodał: - Przynajmniej nie będą mi łazić po kabinie.

    Nawigator przez radio pożegnał się z prowadzącym ich kontrolerem i wywołał następnego, meldując mu  swoją pozycję nad punktem kontrolnym i gotowość do dalszego zniżania. Potwierdził otrzymane zezwolenie na zejście do trzech tysięcy sześciuset metrów i częstotliwość kontaktową  lotniska docelowego.

                                                   *          *          *                                  

    W  głównym saloniku stewardesa ściszonym głosem prosi pasażerów o zapięcie pasów, informując, że  za piętnaście – dwadzieścia minut będą lądować. Szef zostawia sobie ten obowiązek na później. Sięga po telefon. Kiedy w telefonie odzywa się głos brata, mówi krótko:

      - Tu wszystko w porządku. Lądujemy  za piętnaście – dwadzieścia minut. Jak mama?

    Słucha relacji, pomrukując potakująco od czasu do czasu i kończy rozmowę.

                                             *        *        *

    Ostatnie ustalenia porządkowe: rozmowa z kontrolerem lotniska po rosyjsku, wysokości podawać w metrach ( Nawigator pomylił się, odruchowo podając poprzednio kontrolerowi jako jednostki stopy zamiast metrów) i Pierwszy wziął na siebie rozmowy z lotniskiem. Paliwo, silniki, lotniska zapasowe – wymiana informacji w kabinie i na zewnątrz szła swoim zwykłym trybem do momentu gdy w słuchawkach radiowych odezwał się głos:

      - Chłopaki, Rafał z tej strony, przejdźcie na 123.45.

    Nareszcie odzywa się ktoś z załogi z poprzedniego samolotu, który powinien już być na miejscu. Pierwszy potwierdza kontakt, ale Drugi bierze go na siebie:

      - Arek, ty gadaj (z lotniskiem po rosyjsku ), ja przejdę.

    Przestawia przełącznikiem częstotliwość i zgłasza się:

      - Artur, jestem.

    Krótka relacja, którą słyszy, nie pozostawia złudzeń:

      - No, witamy ciebie serdecznie. Wiesz co, ogólnie rzecz biorąc, to pizda tutaj jest. Widać jakieś czterysta metrów około i na nasz gust podstawy są poniżej pięćdziesięciu metrów, grubo!

      - A wyście wylądowali już? – dopytuje się Drugi.

      - No, nam się udało tak w ostatniej chwili wylądować. No, natomiast powiem szczerze, że możecie spróbować, jak najbardziej… dwa APM-y są , bramkę zrobili, tak że możecie spróbować, ale… jeżeli wam się nie uda za drugim razem, to proponuję wam lecieć na przykład do Moskwy albo gdzieś…

      - Dobra, przekażę to Arkowi, na razie, heja. – kończy Drugi.

      - No heja.

                                       *          *          *          *          *                       

  • data publikacji: 2012-03-29 16:35:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Zamach w Smoleńsku (2)

     

    Zaczęli przygotowania do zejścia z wysokości przelotowej,kiedy Duży pojawił się znowu. Tym razem nie stał za oparciami foteli, ale usiłował ulokować się pomiędzy nimi, co przy jego ciężkiej sylwetce nie było takie całkiem proste. Najwięcej miejsca było za fotelem Pierwszego, ale też tam kierowali się wszyscy, którzy mieli coś do powiedzenia pilotom. Duży wybrał drugą stronę – ciaśniejszą i trudniej dostępną, bo trzeba się było przecisnąć pomiędzy fotelem Mechanika i Nawigatora, aby znależć się za fotelem Drugiego. Tam wcisnął prawą stopę między panel środkowy a prawy fotel, zostawiając lewą stopę za panelem i skręcił ciało ćwierćobrotem w lewo. Teraz jego tyłek celował prawie w twarz Drugiego, który odsunął się w bok, na tyle, na ile pozwalały mu pasy. Dla Drugiego nie była to całkiem komfortowa pozycja, ale zapewniała minimum dystansu .     

     Lewa dłoń Dużego spoczęła na krawędzi oparcia fotela Pierwszego, a cała lekko pochylona do przodu postać wyrażała jednocześnie ojcowskie zainteresowanie osobą Pierwszego, połączone z głęboką pogardą dla Drugiego. Co prawda, w ten sposób przeszkadzał wszystkim w kabinie, ale był ponad to. Znany był z grubiańskich manier, na granicy chamstwa, demonstrowanych w kabinie pilotów, kiedy w grę wchodziły jego prywatne interesy.      

    Tę niewygodną sytuację usiłował zmienić Nawigator. Powinien czekać cierpliwie na rozkaz Pierwszego,  nakazujący odczytywanie "checklisty" , lecz teraz mógłby go nie dosłyszeć. Postanowił zareagować:

      - Mogę kartę ? – rzucił głośno i wyraźnie. Było to trochę wbrew przepisom, ale sytuacja też była aż nadto nieprzepisowa.

      - Bardzo proszę  - Pierwszy był nieformalnie grzeczny.

      - Procedura – rozpoczął czytanie Nawigator.

    Drugi milczał. Powinien potwierdzić znajomość procedury, lecz wielkie cielsko Dużego skutecznie przeszkadzało mu w komunikacji. Odpowiedział Pierwszy:

      - Jeszcze nieznana.

      - Dane do lądowania.

      - Częściowo zapisane – odpowiedział Drugi. Powinien podać cały szereg technicznych danych o ciężarze, wyważeniu, prędkości samolotu podczas lądowania – ale zbył to wszystko ogólnikiem. Przecież lądować nie będą, zamarkują tylko podejście i odlecą na zapasowe !

      - RW, nastawniki RW – kontynuował Nawigator.

      - Sto metrów – odpowiedział Pierwszy, potwierdzając w ten sposób reszcie, że zejdą na wysokość stu metrów nad poziomem ziemi, mierzoną precyzyjnie przez wysokościomierz  radiowy, wyrównają lot do poziomu, sprawdzą widoczność i odlecą.  Nie podał kursu do lądowania – co zazwyczaj się robi – bo jeszcze nie zdecydował z którego kierunku zrobi sobie podejście. W tej sytuacji nie było to takie pilne, mógł zadecydować później. Ale tuż przy prawym ramieniu miał Dużego – też pilota – który dokładnie wiedział, co powinien usłyszeć w tym momencie, więc dla zyskania na czasie dodał:

      - Kurs pasa za chwileczkę.

    Na kolejne pytanie Nawigatora o ilość paliwa odpowiedział Drugi:

      - Około jedenaście ton do lądowania.

    Nie należało to do jego obowiązków i na dodatek nie podał stanu aktualnego, ale stan oszacowany na moment decyzji: o lądowaniu, lub odejściu na zapasowe. Była to dodatkowa informacja dla Pierwszego o przewidywanym zasięgu, która mogła być ważna przy wyborze konkretnego lotniska zapasowego. Mechanik skwitował tę odpowiedź krótkim:

      - Potwierdzam.

                                                   *          *          *                                 

    Nic się nie zmienia. Duży ciągle na coś czeka, więc Drugi głośno aprobuje zwłokę Pierwszego w sprawie  kursu pasa:

      - Dobra, nie ustawiamy jeszcze.

      - Ustawimy sobie dwa-pięć-dziewięć , z tamtej strony – decyduje Pierwszy. Jeszcze dwa zdania z Nawigatorem i Pierwszy oświadcza:

      - Kurs pasa dwa-pięć-dziewięć ustawiony.

    Duży niezgrabnie zaczyna się wycofywać, robi sporo zamieszania z przestawianiem stóp w wąskiej przestrzeni gdy Drugi melduje:

      - U mnie też.

    Duży w końcu przesuwa się do tyłu aż za Nawigatora zwalniając przestrzeń pomiędzy pilotami. Nie będąc pewnym, czy Pierwszy go dosłyszał, na wszelki wypadek Drugi powtarza:

      - U mnie też.

    Poprawia się w fotelu, spogląda na Pierwszego i kątem oka widzi jak Duży znika w drzwiach kabiny. Z łobuzerskim uśmiechem pozwala sobie na żarcik:

      - Ja też tak maju.

    Przenosi wzrok na przednią szybę, zauważa drobne, słabe prześwity w chmurach. Po chwili mówi:

      - Nie no, ziemię widać…coś tam widać.  Może nie będzie tragedii…

     

                                                   *          *          *         

                                                  

      - To co, powoli się szykujemy -  raczej stwierdził, niż zapytał Drugi.

    Nawigator przy swoim pulpicie rozłożył formularz i mruczał do siebie : dziś… kurs… temperatura… ciśnienie…

      - Mogę jeszcze ciśnienie i temperaturę ?  -  wszedł mu w słowo Mechanik.

      - Skąd mam wiedzieć ?  Może Drugi wie ? – odparł Nawigator.

      - Nie wiem. Nie, powiedz jaka jest temperatura ? Ziiiimno !  -  roześmiał się wesoło Drugi.

    Przekomarzali się jeszcze dłuższą chwilę, żartując ze swojej niewiedzy na temat pogody u celu podróży, z lekko wisielczym humorem. Zakończył te popisy Drugi, pytając:

      - Widzimy jeszcze?

    Pierwszy odmruknął coś, co brzmiało jak przeczenie.

    Drugi raczej wyczuł, niż zobaczył otwieranie drzwi kabiny.  Podniesionym głosem, nie tylko ze względu na hałas, zapytał:

      - Kto tam?

      - A nie mówiłam, że ja? -  odpowiedział głos stewardesy.

      - Nie słyszałem -  Drugi mówił to z uśmiechem, skręciwszy głowę całkiem do tyłu, żeby dziewczyna widziała jego uśmiech. Podeszła blisko i stanęła tuż za fotelem Pierwszego.

      - Mogę kogoś przyprowadzić?

      - Nie, Basiu, nie teraz – Pierwszy powiedział to szybko, nie dając jej powiedzieć, o kogo chodzi.

      - To może za kilka minut ? – nie ustępowała.  Pierwszy nie odpowiadał. Przez dłuższą chwilę słuchał z wytężoną uwagą kontrolera lotu, który po angielsku podawał informacje dla nich. Końcówka informacji była zwięzła:  na lotnisku docelowym widzialność czterysta metrów, mgła.

      - Dobra, za kilka minut – zbył ją krótko, jednocześnie nasłuchując konwersacji Nawigatora z kontrolerem. Stała jeszcze chwilę, czekając, że może sprecyzuje to bardziej, ale głos Drugiego uświadomił jej, że ignorują jej obecność:

      - Co ? -  dopytywał się Drugi, patrząc na Nawigatora.

      - To tak nie za dużo, co?  - ten ostatni skomentował wysłuchany komunikat kontrolera.

    Nie słuchała reszty, wychodząc z kabiny.

                                       *          *          *          *          *

  • data publikacji: 2012-03-26 14:05:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Trzecia runda

    Druga rocznica katastrofy w Smoleńsku. Gong do trzeciej rundy. Kolejna okazja do

    demonstracji, nawoływań o prawdę, następnych "dowodów  w sprawie" i "szokujących

    hipotez". Gra na sentymentach i nieczyste zagrywki.  Dołożę tu kolejną hipotezę.

    Zamach w Smoleńsku (1)

     

    Akcja była w zasadzie demonstracją, obliczoną na uzyskanie dużego efektu. Trzeba było osłabić pozycję głównego przeciwnika, szefa konkurencyjnej mafii. Mimo wzajemnej nienawiści pomiędzy szefami prosta fizyczna likwidacja nie wchodziła w grę. Sprawy trzeba było załatwiać w białych  rękawiczkach. Wielką okazją była dyplomatyczna wizyta na terenie rządzonym przez "capo di tutti capi ", pod pozorem uroczystości rocznicowych. To, jak głośno i wystawnie obchodzono takie uroczystości decydowało o pozycji na swoim terenie, można było się tym puszyć, jak paw. Sprawdzonym sposobem było zapraszanie "do udziału"  znanych, cenionych i szanowanych osób – odgrywały one rolę barwnych oczek na ogonie pawia. Ważny był także czas: należało go dobierać precyzyjnie, aby wstrzelić się w moment najlepszego odbioru przez  widzów. Przygotowania były pośpieszne, przeciwnik wyprzedził ich o trzy dni, przyjął zaproszenie z którego oni nie skorzystali, a jeszcze musieli się zmieścić ze swą demonstracją przed najważniejszymi uroczystościami w kraju. Atutem były osoby towarzyszące, ściągnięte na tę akcję – kwiat weteranów, ostatni z jeszcze żyjących. Reszta to zaufani pretorianie Szefa i trochę takich, których warto było pogłaskać. Pozostało tylko dopilnować szczegółów, a sukces był w kieszeni. Generalnie wszystko zagrało, ale zawiodła pogoda.

     

     

    Było ich czterech : Szef, Duży, Dyrektor i Agent.  Trzej stawili się na lotnisku  w miarę wcześnie, tylko  Szef  jak  zwykle się spóźniał, choć to on dowodził akcją. Tu sprawy zaczęły się komplikować: nieoficjalne wiadomości pogodowe stawiały pod znakiem zapytania możliwość wylądowania w Smoleńsku, Pierwszy Pilot  miał poważne zastrzeżenia, wyglądało to tak, jakby w ogóle nie chciał lecieć. Trzeba było go przywołać do porządku, żeby nie popsuł niczego. To wziął na siebie Duży:  pogadał z Pierwszym krótko, z góry , tak, żeby ten nie miał wątpliwości , kto tu naprawdę rozkazuje, po czym odesłał go do kabiny pilotów. Kiedy Szef w końcu nadjechał, Duży służbiście, ale prawie kordialnie zaprosił go do środka, tak jakby to właśnie on, Duży, osobiście miał pilotować samolot.

    Zajmowali miejsca zgodnie z hierarchią :  Agent w kabinie pasażerskiej , Szef z żoną zajmował "salonkę" , Duży z Dyrektorem mieli miejsca w trzecim saloniku – dopiero po starcie Szef zapraszał niektórych z gości do swojego salonu i wtedy Duży miałby okazję posiedzieć tuż za kabiną pilotów – po wcześniejszej niesubordynacji Pierwszego chciał mieć ich na oku. 

    Załogę samolotu stanowiła grupa lotników o dość zróżnicowanym nalocie na tym typie, od trzech tysięcy dla Pierwszego, do pięciuset dla Drugiego. Reszta miała jeszcze mniej. Mimo to start przebiegał gładko, chociaż w kabinie pilotów panował lekki niepokój : byli spóźnieni ze startem ponad pół godziny, nie mieli żadnej rezerwy czasowej, brakowało aktualnych danych meteo na lotnisku docelowym. Wiedzieli już z wcześniejszego komunikatu, że w Smoleńsku jest mgła i pełne zachmurzenie, nie ma warunków do lądowania, ale koledzy polecieli tam wcześniej mniejszą maszyną, tak więc mogli liczyć na bardziej aktualne informacje od nich.

     

    Blisko połowę trasy przelecieli  bez  zakłóceń, od czasu do czasu wymieniając żarciki na temat Dużego, który ewidentnie zamierzał robić karierę w dowództwie wojskowym za granicą, nawet  " za wielką wodą ".  Ale niepokój trwał.  To wtedy, na wzmiankę Pierwszego o lądowaniu, Drugi powiedział:

      - To będzie … makabra będzie. Nic nie będzie widać.

    Rozmawiali właśnie z kontrolą lotu o zejściu na punkt nawigacyjny, gdy Duży wszedł do kabiny pilotów. Chwilę przysłuchiwał się wymianie zdań między pilotami, zajmując miejsce za fotelem Pierwszego, bliżej środka kabiny, na tyle blisko, na ile pozwalała mu centralna konsola z manetkami ciągu silników. Wreszcie odezwał się:

      - Postanowiliśmy  lądować w Smoleńsku.

    Drugi aż się skręcił w fotelu, patrząc na Dużego. Jego głos był mieszaniną zdumienia i złości:

      - Postanowiliście ?

      - Właśnie tak! – burknął Duży wycofując się w stronę Nawigatora.  Siedzący za jego plecami Mechanik obrócił głowę w lewo, patrząc pytająco na Drugiego i Dużego jednocześnie.

      - Co ? – nie dawał za wygraną Drugi. W tej załodze miał najwyższy stopień i tylko mały nalot zmuszał go do latania jako drugi pilot. Ale nie dawał się łatwo zastraszyć wyższej szarży.

    Duży zignorował pytanie i ostentacyjnie obrócił się w prawo, napotykając wzrok Mechanika. Prawie obojętnie powiedział:

      - Dzień dobry, Michalak.

    Nie ryzykując dalszej dyskusji, wyszedł z kabiny. Drugi odwrócił głowę do Pierwszego:

      - Wiesz, co to będzie ?

      - Co ?

      - Wiesz co, to akurat będzie czyste szaleństwo.

      - No cóż, dla nas najlepiej byłoby pójść na  zapasowe  -  mruknął Pierwszy.

      - Idealnie !

      - Możemy jeszcze sprawdzić warunki na miejscu…  Scysja  z Szefem była nieunikniona, a ten kurdupel potrafił być niemiły.  Pierwszy pamiętał aż za dobrze oskarżenia o tchórzostwo mamrotane pod adresem jego dowódcy w poprzednim ich wspólnym locie i złowrogie obietnice:  "jeszcze się policzymy"  za nie wykonanie kretyńskiego rozkazu Szefa.

      - Wiesz co, zrobimy podejście i jak będzie naprawdę kiepsko, to zmykamy – podpowiadał Drugi.

      - No i dobrze.

  • data publikacji: 2012-03-19 17:43:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Wielkanoc

     

    Wielkanoc.

    Kiedyś było to Święto Wiosny, odrodzenia się przyrody, potem przerobiono to na święto "zmartwychwstania". Ten mit ma bardzo stare korzenie, babilońskie, egipskie,  ale w przypadku Jezusa postarano się o prawdziwą inscenizację. Zmontowano prymitywne oszustwo, z poważną miną kolportowane aż do dzisiaj. Opiera się ono na logicznej sprzeczności: mówieniu, że czarne jest białe. Aktualna definicja śmierci bazuje na kilku elementach, z których najważniejszymi są: śmierć jest procesem, zawierającym w sobie : "punkt, zza którego nie ma powrotu". Pytanie, gdzie jest ten punkt ? Tu właśnie zaczynają się problemy. Głównym z nich jest  wielość zmiennych czynników, dotyczących bezpośrednio organizmu,  czyli  jego kondycji i stanu współczesnej mu medycyny, ale także pozaorganicznych, nawet takich jak miejsce, czas, czy odległość od środków ratunkowych. Ten punkt wszakże istnieje w każdym przypadku i po jego przekroczeniu niemożliwe jest "zmartwychwstanie". Samo to pojęcie ma ukrytą w sobie logiczną sprzeczność: powrót zza punktu, zza którego nie ma powrotu!   Oczywiście możliwy jest  wcześniejszy powrót do życia,  bez udziału mocy nadprzyrodzonych – nieważne, własnych  czy boskich. Na tym właśnie zasadza się oszustwo ze zmartwychwstaniem Jezusa.

    W różnych relacjach o tej "śmierci" pojawiają się rzeczy dziwne: napojenie skazańca " żółcią i octem", ale w minimalnych ilościach (gąbką) , podanie większej ilości wody  przyśpieszyłoby śmierć. Brak zwyczajowego łamania kości nóg, co bardzo skutecznie przyśpieszało przekroczenie  " point of no return"  i rzadko stosowana próba sprawdzenia reakcji organizmu włócznią. Wszystko to razem wskazuje na konsekwentne oszustwo.  Początkiem jest podanie do picia jakiegoś płynu – specjaliści rozpoznają w tym ówczesny narkotyk o działaniu przeciwbólowym. Odstąpienie od złamania skazańcowi kości nóg mogłoby być przeoczeniem bez znaczenia, gdyby skazańca pozostawiono na krzyżu. W przeciwnym przypadku należało go dobić w inny sposób. I tu dochodzimy do analizy istniejących możliwości. 

    Najskuteczniejszą możliwością był żołnierz rzymski, tzn. perfekcyjna maszyna do zabijania. Nawykły do walki wręcz krótkim mieczem, trenowany latami w ekonomicznym, szybkim i skutecznym eliminowaniu przeciwnika. Znajomość wrażliwych miejsc na ciele człowieka: tętnica szyjna, serce, tętnica udowa. W tym przypadku odpadał miecz - ofiara wisiała zbyt wysoko. Trzeba było użyć włóczni, która mogła sięgnąć do tętnic lub serca. Ten ostatni cel  był najłatwiejszy: stojąc w odległości dwóch – trzech kroków od krzyża wystarczyło przyłożyć czubek grota włóczni pod najniższym żebrem i pchnąć o dłoń lub dwie w górę – ostrze musiało trafić prosto w serce!

    I cóż takiego robi w tej sytuacji nasz morderca ? Ano, robi wszystko, żeby nie tylko nie zabić ofiary, ale nawet aby nie naruszyć jakichś ważnych organów wewnętrznych. Nie próbuje uderzeń w jamę brzuszną czy w głowę.  Ustawia się po przeciwnej stronie od serca i wbija grot  możliwie płasko między  żebra!  Grot wchodzi płytko , szybko klinując się w wąskiej szczelinie między żebrami, nie przebija płuc, skazaniec nie reaguje, ale z rany wypływa trochę krwi. To wystarcza, żeby zasłużenie odebrać spory woreczek złota z uprzejmej ręki.  Reszta jest sprawą sprawnie przeprowadzonej ewakuacji: ostentacyjne zdjęcie z krzyża, obłożenie ciała "ziołami" ( będą maskować ewentualne ruchy ofiary), zawinięcie w całun i przeniesienie do wynajętej kwatery grobowej. Po kilku godzinach, korzystając z nocnych ciemności przeniesienie ( być może już przytomnego ) skazańca  w bezpieczne miejsce. Po sześciu tygodniach rekonwalescencji (ok. 40 dni ) można było pokazać go ludziom – jako "zmartwychwstałego".

    Żeby nie wszystko było tak zupełnie jasne, istnieje także druga wersja, opierająca się na fakcie istnienia brata bliżniaka, najprawdopodobniej  jednojajowego, tzn. łudząco podobnego . Wtedy śmierć na krzyżu jest faktyczną śmiercią, a rolę "zmartwychwstałego"  odgrywa przed widownią brat bliżniak .

<img src="/img/paging/prev.gif" alt="" />12
Kwiecień 2024
PN WT ŚR CZ PT SO ND
01 02 03 04 05 06 07
08 09 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30          
webstar 2012