Ta strona używa cookie. Dowiedz się więcej o polityce cookies i zmianie ustawień cookie w przeglądarce. Nowe zasady wchodzące w życie 25 maja 2018. (więcej)

rss | wpisy: 6

Blog użytkownika Joanna60

  • data publikacji: 2013-03-14 21:22:00

    Ratunku!!!!

    Na facebooku śmigam jak ryba w wodzie, a tu nie potrafię odczytać wiadomości, które przesyłają do mnie inni. Coś nie tak ze mną, czy z portalem???

  • data publikacji: 2013-03-11 22:41:00

    Być babcią:)

     

    Od ponad dwóch tygodni mam w domu Wnusię. Mały człowiek w maju skończy dwa latka. Jej pobyt przypomniał mi trochę własną młodość i muszę stwierdzić, że na kanwie tych wspomnień zaczęłam podziwiać samą siebie sprzed lat.

    Ugotowanie obiadu, posprzątanie mieszkania przy takim żywiole, jakim jest moja Wnusia wydaje się niemożliwe. A przecież wszystko to jakimś cudem robiłam, kiedy jej mama była mała. A były to czasy trudne. O pampersach nikt nie słyszał, co znaczyło, że każde siusiu do tetrowej pieluszki równało się nie tylko zmianie tejże pieluchy, ale także przemoczonych śpioszków, czy rajstopek, podsiusianej koszulki i bluzeczki (wtedy: kaftanika). Wredna kaszka manna zbijała się w grudki, a mleko trzeba było dokładnie przegotować, żeby nadawało się dla takiego bobasa. Teraz podgrzewa się mleko do żądanej temperatury, wsypuje się trzy łyżki kaszki, dokładnie miesza i dziecię ma posiłek gotowy.

    I jeszcze podejście mojej rodzinki: gdybym oddała moje dziecię do przedszkola, zostałabym wyklęta przez wszystkie babcie. Teraz sama wiozę Wnusię do przedszkola, bo widzę, że się tam dobrze czuje, dużo uczy, a jej mama ma możliwość odsapki.

    Mimo wszystko podziwiam siebie i wszystkie mamy z tamtych czasów…

    Jak dawałyśmy radę???  

  • data publikacji: 2013-03-03 22:33:00
    Nikt nie skomentował tego wpisu. skomentuj

    Takie tam:)

    Grypa nie odpuszcza. Dopadła mnie drugi raz w tym roku. Robię, co mogę: łykam odgrypiacze, popijam herbatkę z malinami i wmawiam w siebie, że jutro będzie lepiej. Zwłaszcza, że żadne zwolnienia lekarskie mnie nie ratują (pracuję u siebie i robotę muszę zrobić na czas).

    Na osłodę: Marquez "Miłość w czasach zarazy". Polecam, jak wszyskie książki tego autora! 

  • data publikacji: 2013-02-24 22:35:00

    Ciągle mam nadzieję...

    Życie stawia nas przed trudnymi wyborami. Czasami wydaje się, że niczego więcej nie jesteśmy w stanie z siebie wykrzesać. Padamy wieczorem na poduszkę, naciągamy na głowę kołdrę i nagle głos budzika uświadamia nam, że już jest ranek, a wczorajsze bolączki już nie są takie straszne, da się z nimi zmierzyć. Wstajemy, przywołujemy na twarzy uśmiech (żeby przypadkiem świat nie dowiedział się, że jest nam źle) i idziemy dalej.

    Znowu PONIEDZIAŁEK!!!

  • data publikacji: 2012-05-26 22:50:00

    Drohobycz...

     

    Dlaczego Drohobycz???

    Bo Schulz, bo Grynberg…

     

           Punkt pierwszy: granica. Polacy odprawiają nas błyskawicznie. Po stronie ukraińskiej trochę utrudnień, ale rozmowa z kobietą w mundurze wydaje się na tyle przekonująca, że nawet brak„zielonej karty” przestaje być problemem:

    - Gdzie jedziecie? (trochę zmiękczona Polszczyzna)

    - Do Drohobycza, tylko na jeden dzień. Jutro wracamy. 

    - Po co na jeden dzień do Drohobycza?

    - Poszukać śladów Brunona Schulza.

    - A kto to taki?

    - Wielki pisarz, którego hitlerowcy zamordowali w Drohobyczu w 1942.

    - I znajdzie pani w jeden dzień wszystko?

    - Znajdę, mam książki, opisy, jestem przygotowana.

       Mijamy granicę.  Zaczynam zatapiać się w krajobraz Ukrainy. Ten niepowtarzalny, zielony, piękny, co chwila przerywany kapliczkami przy drodze. Robię zdjęcia, chłonę widoki, nie jest ważne, czy kapliczka jest katolicka, czy prawosławna – wszystkie są cudowne i tworzą klimat tego miejsca. Nie wiem dlaczego, przypomina mi się proza Konwickiego. Jego opowieści o Nowej Wilejce, tamtejszych ludziach, klimatach. Czuję atmosferę pogranicza.  Stary, dobry Konwicki…

       Rzeczywistość przywołuje mnie do porządku. Droga, którą zmierzamy w kierunku Drohobycza jest w stanie niewyobrażalnym! Wszyscy, którzy narzekają na stan polskich dróg powinni odbyć obowiązkową jazdę po drogach Ukrainy. Nie miałam kamery i bardzo tego żałowałam. Dziury, dziury i jeszcze raz dziury, które trzeba omijać, nie zważając na pasy, prawostronny ruch – tylko żeby pokonać kawałek drogi. Osiemdziesiąt kilometrów jedziemy prawie cztery godziny !

       Po drodze Mościska, jazda po sławnych mostach w kiepskim już stanie (nazwa miasteczka pochodzi od mostów), potem Sambor i przejeżdżamy przez cudowny Dniestr.

       Dojeżdżam oszołomiona. Drohobycz!!!

       Zamawiamy pokój w hotelu, łazienka jest, ale tylko zimna woda – dobra, przeżyjemy.

    Idziemy z kluczem do pokoju, otwieramy, a tam plecaki, otwarte przewodniki po Ukrainie, nie dopita wódka…

    Wracamy do recepcji i mówimy, jak się sprawy mają. Nie ma problemu, dostajemy inny klucz, do innego pokoju… Jedziemy na wskazany parking strzeżony. Gleba średnio ubita, stoi kilka samochodów na rodzimych rejestracjach. Właściciel bardzo sympatyczny, zapewnia, że samochód będzie tu bezpieczny, ale tylko tyle! Wychodzimy lekko zdziwieni: nikt nam nie dał pokwitowania z godziną wjazdu i numerami rejestracyjnymi naszego samochodu…

    W drodze powrotnej do hotelu zjadamy kiepskiego szaszłyka i pijemy piwo. W hotelowej cafe kupujemy całkiem dobrą kolację, po której idziemy spać. Wcześniej chcemy pochodzić po nocnym Drohobyczu, ale się nie da. Noc, żadnego oświetlenia….   

    Nie bardzo mogę spać. Dręczą mnie wątpliwości, czy aby rano zastaniemy nasz samochód  w miejscu, gdzie go zostawiliśmy…

       Wstajemy o świcie. Pakujemy rzeczy, żeby odnieść je do samochodu i zdać pokój. Będziemy mogli spokojnie łazić po Drohobyczu bez zerkania na zegarek. Z jaką ulgą oglądam nasz samochód! Po drodze pijemy kawę. Obsługujący nasz człowiek pyta tylko, czy z cukrem, po czym sam nasypuje do filiżanki po jednej łyżeczce i starannie miesza. Szczegół, że akurat słodzimy bardziej. Śniadania poszukamy później, mówimy sobie.  

       Zaczynamy spacer uliczkami miasta. Trochę tu smutnawo. Gdyby Schultz chodził teraz po ulicach Drohobycza, nigdy nie powstałyby „Sklepy Cynamonowe”. Dopada mnie przyziemna, smutna refleksja: jak można zagapić się na wille (a właściwie ich resztki), skoro  ciągle trzeba patrzeć pod nogi, żeby się o coś nie potknąć?

       Mimo wszystko przemierzamy ulice Franka i Szewczenka, zatrzymujemy się, oglądamy i próbujemy przywołać wygląd sprzed ponad siedemdziesięciu lat. Na wyobraźnię działają bryły dawnych rezydencji . Zaniedbaną wokół zieleń przeobrażamy w naszych głowach w klomby pełne kwiatów, walące się ogrodzenia w piękne parkany. Coś nam z tego wychodzi, bo wpadamy w nostalgię i szukamy schodów przy ulicy Szewczenka 6. Ciągle jest tu piekarnia…

       Bruno Schulz…

       Potem jest polski kościół, zbudowany w latach 1392-1445. Przed świątynią spotykamy Polaków. Z ich relacji wynika, że zostało niewielu. Mówią o dwustu. Zwracamy uwagę na ich odmienny wygląd: panie elegancko ubrane, z makijażem i ułożonymi fryzurami; panowie w dwukolorowych garniturach i letnich kapeluszach. Kościelny opowiada nam historię świątyni, która nie wygląda teraz zbyt zachwycająco, pomimo widocznej dawnej świetności. Znowu smutek…

        Nieco zmęczeni postanawiamy poszukać śniadania, przy okazji zwiedzając rynek. Widzieliśmy już słynną synagogę przy ulicy Orłyka: budynek imponujący, ale o zwiedzeniu nie ma mowy, w każdej chwili grozi zawaleniem. Nikt zresztą nie troszczy się zbytnio o zabezpieczenie terenu.

    Zmierzamy w kierunku grekokatolickiej cerkwi Apostołów Piotra i Pawła z początków XIX wieku, mijamy kolejną synagogę i docieramy do ratusza. Obchodzimy plac wokół niego, podziwiając przy okazji stare kamienice. Na jednej z nich widzimy ogromne zdjęcie ukraińskiego bohatera narodowego, który tak źle kojarzy się Polakom.

       Postanawiamy dotrzeć na cmentarz. Nie jest to łatwe zadanie, bo natrafiamy na blokadę językową. Miejscowi twierdzą, że nie rozumieją ani polskiego, ani angielskiego. Trafiamy w końcu na młodego mężczyznę z dzieckiem, który wskazuje nam drogę „na stary, polski cmentarz”. Chodzimy, szukamy…

    Grynberg pisał, że była zbiorowa mogiła, chyba pod murem. Żadnych śladów, żadnego znaku, choćby wspomnienia, że gdzieś tu został pochowany wybitny polski pisarz. Pocieszamy się myślą, że wśród tych grobów z polskimi i ukraińskimi nazwiskami, plącze się dusza poetyckiego marzyciela… Gdzieś tutaj chodzi mój Schulz od „Sklepów cynamonowych”…

     

       Wracamy z uczuciem smutku i żalu. Byliśmy na Ukrainie tuż po Pomarańczowej Rewolucji. Nie musieliśmy znać ukraińskiego. Tubylcy bez kłopotów nas rozumieli. Teraz jest z tym problem. Drugą sprawą jest to, co stało się z Ukrainą od zimy 2004 roku? Gdzie podziała się euforia tłumów?

    A co z „polskim cmentarzem”?  Są mogiły upamiętniającej Polaków, z Krzyżem i orłem w koronie, ale nie ma nazwiska człowieka, który wywarł tak niesamowity wpływ na polską literaturę.

     

       Droga powrotna: znowu dziury w drodze i niesamowite krajobrazy. Spotykamy młodych ludzi w samochodzie z litewskimi  rejestracjami, próbujących pokonać dziurawą drogę. Zauważają unijną tablicę rejestracyjną i machają do nas z samochodu z zachwytem i rozbawieniem. Śmiejemy się, ale to nie jest zabawne…

       Na granicy tylko rutynowe pytanie: narkotyki, antyki, papierosy? Nic  tych rzeczy. Nie jeździliśmy „na zakupy”.

    Wjeżdżamy do Polski. Pierwsza myśl: jakie my mamy dobre drogi…

  • data publikacji: 2012-05-25 21:47:00

    POWITANIE

    Pewnie będzie o książkach i podróżach. Zaczynam od jutra. Na poczatek ulubione książki. 

<img src="/img/paging/prev.gif" alt="" /><img src="/img/paging/next.gif" alt="" />
Maj 2024
PN WT ŚR CZ PT SO ND
    01 02 03 04 05
06 07 08 09 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 31    
webstar 2012